Inne Galerie

Znowu w Zazrivej - 29.11-01.12.2019

Pod koniec listopada przyszło zaproszenie od Jana Klučki do odwiedzenia jego chaty w przysiółku Grune w Zazrivej. Tym razem powód był konkretny: Jano chciał podzielić się z nami wrażeniami z wyprawy trekkingowej w Himalaje, połączonej ze zdobyciem liczącego 6 600 m n.p.m. szczytu w pobliżu (jak na tamtejsze stosunki) Mount Everestu. W piątek po południu niezawodny Krzysiek zabrał 5 osób swoim samochodem firmowym, szósty uczestnik, Adam ze swoją harmonią - heligonką miał dojechać w sobotę. Tym razem dotarliśmy bez błądzenia. Na miejscu było już kilku kolegów ze Słowacji. Jano włączył swoją aparaturę do wyświetlania slajdów i filmów i rozpoczął się seans okraszony komentarzami Jana. Pojadając smaczną kolację i popijając różnymi napojami, mocniejszymi i słabszymi, z ciekawością wysłuchaliśmy opowieści o wyprawie, o trudnościach, o chorobie wysokościowej, itd. Ale przynajmniej pogodę mieli dobrą. Drugiego dnia doszliśmy do wniosku, że trzeba gdzieś pójść w góry. Wybór padł na Małą Fatrę, w to samo miejsce, z którego przez złą pogodę musieliśmy wycofać się w marcu. Podjeżdżamy do kolejki linowej w dolinie Vratnej, godzina dość wczesna, ok. 9.00, kolejka dopiero co zaczęła kursować, więc też i turystów mało. Panuje przenikliwe zimno, ale nic to. Kolejka kursuje co godzinę, więc musieliśmy odczekać swoje. Wreszcie ruszamy, wysiadamy na Snilovskim Sedle i trafiamy od razu na zimny wiatr. Wychodzimy na przełęcz i ruszamy w kierunku Chaty pod Chlebom. Tym razem warunki są lepsze, śniegu niewiele, bo tylko po kostki, a wiatr wieje w plecy. Widoczność kiepska, tak więc rezygnujemy z wyjścia na Velky Krivan. Bez przeszkód docieramy do chaty, każdy coś tam zamówił, posilamy się popijając piwem. Zbliża się południe i zjawia się coraz więcej turystów, wśród nich także Polacy. Po chwili są już tłumy. Nie będziemy blokować miejsc i ruszamy z powrotem. Teraz wiatr mamy w twarze. Mimo wiatru i mrozu turystów coraz więcej, z dziećmi, psami i kto tam kogo przyprowadził. Walcząc z lodowatym wiatrem, docieramy do kolejki i zjeżdżamy na dół. Potem już tylko prosto do Zazrivej. Jeszcze po drodze zatrzymujemy się, aby sfotografować widoki, które odsłoniły się po drodze. Na miejscu już czekał dobry obiadek, po czym dalszy ciąg "posiadów". Dotarł wreszcie Adam ze swoją heligonką i dopiero zaczęła się zabawa. W jego repertuarze były różne biesiadne piosenki polskie, czeskie i słowackie. Staszek znał do niektórych z nich alternatywne teksty, które Adam nazwał "chuligańskimi". Słowacy ze zdziwieniem dowiedzieli się, że w Bielsku-Białej mieszkał, tworzył i zmarł narodowy malarz słowacki, Peter Michal Bohúň (1822 - 1878). Kiedy Staszek pokazał im zdjęcia jego domu z tablicą pamiątkową oraz tablicę z nazwą ulicy, powiedzieli, że kiedy będą u nas, muszą to zobaczyć.
Po chwili przypomnieliśmy sobie, że przecież są Andrzejki, więc trzeba zapoznać Słowaków z tym, jak się okazało, zupełnie nieznanym u nich zwyczajem. Najpierw po dłuższych poszukiwaniach znalazła się jakaś świeczka, po czym można było przystąpić do ceremonii. Oczywiście wszystkim wywróżono, jakżeby inaczej, szczęście w miłości, chociaż w jednym przypadku wyszło coś, co przypominało mapę Antarktydy.  Trzeciego dnia pogoda wspaniała, piękny wschód słońca, widoczność doskonała. Nie mogło tak być wczoraj?! Ale już nie będziemy powtarzać wczorajszej trasy, zresztą w tamtych miejscach byliśmy wielokrotnie. Może coś nowego. Wyruszamy więc w górę na dziko, jakąś polną dróżką dochodzimy do zielonego szlaku turystycznego, błotnistego i kiepsko oznakowanego, widać, że te szlaki są rzadko uczęszczane. Trafiamy na wysoki na 1210 m n.p.m. szczyt Javorinka w Kysuckej Vrchovinie, chociaż jeden szczyt zaliczymy. Znajdujemy świeże ślady butów, pewnie jakiś turysta był tu w tym dniu przed nami. Poza tym liczne ślady zwierzyny - jeleni i saren. Po powrocie obiad i szykujemy się do powrotu. W Terchovej jeszcze chcemy zahaczyć o nowo zbudowaną wieżę widokową, z której roztacza się widok na Małą Fatrę z doliną Vratną oraz masyw Pupova w Kysyckej Vrchovinie. Po drodze jeszcze wizyta w jakimś centrum handlowym (zdziwienie, otwarte w niedzielę?) a potem już prosto do domu.