"Gruzja marszrutkami pisana." 22 lipiec-5 sierpień 2014

Kiedy Bóg tworzył świat, wszystkie narody stanęły w długiej kolejce do Stwórcy po jak najlepsze i najpiękniejsze miejsca na Ziemi. Jak to zwykle bywa, nie brak było kłótni i sprzeczek. Jedynie Gruzini, nie ulegli towarzyszącej temu atmosferze i zmęczeni oczekiwaniem, usiedli spokojnie w cieniu drzew, wznosili jak to jest u nich w zwyczaju toasty, pili wino, radowali się i śpiewali. Bóg, aczkolwiek zajęty podziałem świata, widział to, niemniej dopiero na koniec, gdy dokończył dzieła zaskoczony ich postawą, powiedział: "Kiedy inni się kłócili i walczyli ze sobą o ziemię, wyście się bawili i pili wino, wznosząc toasty za mnie, miłość, przyjaźń, rodzinę, waszych przodków i rodziców. i spodobało mi się to. Jak widzicie podzieliłem już cały świat. Został mi tylko mały, ale najpiękniejszy zakątek. Chciałem go zachować dla siebie, ale podzielę się nim z wami".

-I tak powstała Gruzja :-), państwo o bogatej, trudniejszej, a na pewno dłuższej jak nasza historii; pełne kontrastów miasta, miasteczka i osady, urokliwe cerkiewki i potężne monastyry, imponujące skalne miasta, kolorowe jaskinie, wyżłobione przez wodę kaniony i szalone drogi zawieszone wysoko na zboczach gór, gdzie równie szaleni Gruzini czują respekt tylko dla krów spacerujących i odpoczywających na drodze. Od gór Wielkiego Kaukazu po morze Czarne, z jego tropikalnym wybrzeżem. Od góry Kazbek z jego lodowcami po magnetyczne plaże Ureki, pełne kontrastów Batumi i koniec świata z obronnymi wieżami w Svanetii, a także wiele jeszcze innych miejsc - gdzie pijemy za Boga, pokój, ojczyznę, za nas, za miłość, przyjaźń, rodziców, za tych co umarli, za przodków, życie, dzieci, za kobiety, ich zmienność i stałość mężczyzn* ;-).
Startujemy z Katowic 22 lipca, tuż po północy, odpowiednio znieczuleni kubeczkami Soplicy. Nasz cel to Kazbek (Mkinwarcweri - Lodowy Szczyt) - jeden z wygasłych wulkanów o wysokości 5047 m npm i "reszta" Gruzji, choć wiemy z doświadczenia, że będzie to tylko takie smakowanie, bo te dwa tygodnie to grubo za mało na poznanie kraju...
Lot do Kutaisi trwa ponad 3 godz., co jednak ze zmianą czasu powoduje, ze lądujemy ok. 5:30 rano czasu miejscowego. Na lotnisku obowiązkowe zdjęcie portretowe przy odprawie paszportowej i po odebraniu naszych worów z Bundeswery jesteśmy gotowi na wielką przygodę. Pojawia się Rafał i zaczynamy negocjować z kierowcami marszrutek. To będzie od dzisiaj nasz podstawowy środek lokomocji w Gruzji. Zjedziemy nim ponad 1600 kilometrów wzdłuż i wszerz tego uroczego kraju, w bardziej, a najczęściej mniej komfortowych warunkach.
Dzisiaj tylko 330 km do Stepancmindy (1800 m npm). Tam nocleg w "Naazi guest house" i wieczorne wyjście do najbardziej charakterystycznej, górująca nad wioską Gergeti cerkwi Tsminda Sameba z XIV w (2200). To ona na tle Kazbeka jest naszym wyprawowym logiem :-). Potem piwo "Kazbek" w lokalnym barze, a rano, już z naszymi worami najpierw na przełęcz koło kościółka, a potem wory na konie, a my z "podręcznym" do Stacji Meteo. Piękna droga wśród dywanów z kwiatów i ziół, zboczami głębokich dolin pod czoło lodowca Gergeti. Dalej lodowcem na morenę boczną do Meteo-3650 m. Nasze nowe lokum to ośmioosobowa cela, z dwupiętrowymi, czteroosobowymi pryczami. Całość dopełniają okopcone ściany, małe okienko i kilka gwoździ w ścianie. Światło od 20 do 22, woda kilkadziesiąt metrów poniżej stacji. Jest nieźle :-). Do tego ogólnodostępna kuchnia w środku i ogólnodostępna toaleta everywhere wokół stacji. Dla bardziej wrażliwych "platforma widokowa", bez drzwi i dachu, i ze stosowną dziurą w podłodze.
Noc generalnie trudna, a organizmy z oporami przystosowywują się do wysokości. Poranek trochę lepszy, a pogoda naprawdę się klaruje. Dzisiaj spokojne wyjście do kapliczki na 4000 m, a wieczorem przygotowujące "manewry" na lodowcu. Spać idziemy wcześniej, bo o pierwszej z groszami pobudka. Wychodzimy o 2:30. Ciemno, a teren nastręcza sporo problemów orientacyjnych. Lodowiec zdążył się ochłodzić, więc chrzęści pod nogami, ale co rusz słyszymy łomot odrywających się głazów, które turlają się po stromym zboczu, a my mamy wrażenie, że dolecą do nas. Gdy wchodzimy w "białą" strefę lodowca jest już lepiej. Początkowo idziemy "luzem", a mniejsze szczeliny, po prostu przekraczamy. Na plateau wyciągamy raki i liny i odtąd już idziemy w zespołach. Przyjmujemy strategię "wolniej ale stale". Idzie nam to całkiem dobrze. Za nami noc ustępuje dniowi, a my ciągle do przodu, coraz bardziej pod górkę, zamieniając kijki na czekany. Z lewej widzimy, jak podchodzą zespoły z Rosji. O 8:30 zdobywamy szczyt. Pogoda jak marzenie. Jest stosunkowo ciepło , ale słoneczko za cienką zasłoną pierzystych chmur, więc nie męczy. Kazbek, choć od strony Meteo wygląda na trudną do zdobycia górę, z drugiej strony jest bardziej dostępny i rzeczywiście bardziej przypomina to, czym w rzeczywistości jest, podobnie zresztą jak Elbrus, tj. stożek uśpionego wulkanu. Odwrót następuje dość szybko, jak tylko robimy pamiątkowe zdjęcia. Generalnie czujemy się dobrze, jedynie mały kryzys przechodzi Leszek, choć po zejściu ze szczytu wraca do formy. Dla niego, jak i większości pozostałych członków wyprawy jest to pierwszy pięciotysięcznik w życiu. Droga dłuży się niemiłosiernie a nogi i kolana zmęczone wielogodzinnym marszem pod górę i stromym zejściem zaczynają się buntować. Ostatecznie ok. 14 meldujemy się w Meteo. Odbieramy gratulacje, staramy się uzupełnić płyny, ale jedyne ukojenie to pozycja horyzontalna i dłuższa drzemka. Spokojnie dochodzimy do siebie. Rano późne śniadanie i zejście z bagażami, już bez wsparcia konnego do kościółka. Tam krótkie negocjacje i zjeżdżamy do Kazbegi, bo pomimo oficjalnej nazwy Stepancmindy nadal funkcjonuje ta z poprzedniej "epoki". Jedziemy do całkiem przyzwoitego pensjonatu, za całkiem, jak na Gruzję przyzwoitą cenę (45 lari), ale wszyscy, oprócz Rafała, który gotów jest targować się do końca, akceptujemy cenę, bo uważamy, że zdobycie wymarzonego celu wyprawy warte jest dwuosobowych pokoi z łazienką i domowym jedzeniem. Wykąpani i odświeżeni, wyciągamy resztę naszych "zapasów" i rozpoczynamy całkiem udaną gruzińską suprę. Oczywiście są toasty, jest wino, kobiety i śpiew, a nawet męskie tańce ;-). Ok 2 w nocy gospodarz zarządza ciszę nocną.
Następnego dnia nowa marszrutka, którą przemieszczamy się do Tbilisi (150 km), po drodze zatrzymując się na przełęczy Krzyżowej, a potem jeszcze zwiedzanie twierdzy Ananuri z XII-XVII w. W Stolicy lądujemy w Arthotelu, trochę przypadkowo, choć w Gruzji zaczynamy przywykać do tych "przypadków";-). Ten hostel ma dość niepowtarzalny klimat. Na zewnątrz uliczka z podejrzanymi zaułkami, w środku pomieszczenia prawie piwniczne ale trudno odmówić pomysłu w jego urządzeniu. To jednak nie przebije iście królewskich kolacji, które serwuje nam Rafał w sprawdzonych lokalach. Degustacje nie mają końca, a potrawy są tak apetyczne i smaczne, że wracamy tam następnego wieczoru, praktycznie nie modyfikując menu. Nie byliśmy w stanie oprzeć się bakłażanom z orzechami lub z czosnkiem, zapiekanymi grzybom z warzywami w sosie własnym, chinkali, czy kurczakowi w sosie czosnkowym.Jedynie zwiększamy ilość schłodzonych dzbanków wina :-).
Tbilisi to miasto kontrastów, które widoczne są nawet podczas nocnych spacerów. Nad miastem króluje zbudowana na stromym wzgórzu twierdza Narikala, z IV wieku, dostępna na szczęście kolejką gondolową ;-). Obok potężny pomnik Kartlis Dedy, patronki miasta, trzymającej puchar wina (dla przyjaciół) i miecz (dla wrogów). Z góry zejście do najstarszej części miasta, Abonatubani, dzielnicy słynącej z łaźni i wąskich uliczek, z bogato i misternie zdobionymi domami. Oczywiście część męska wyprawy jednogłośnie decyduje się na tureckie kąpanie, co by to nie miało oznaczać.
Warto było :-).
Z Tbilisi wypad do Mchety (20 km), jednego z najstarszych miast Gruzji, uważanego za duchową stolicę kraju, wpisanego w całości na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Po drodze zakupy w winiarni i świeże owoce mniejsze i większe, (melon i 10 kg arbuz
:-)). Część specjałów konsumujemy jeszcze przed kolacją, resztę zabieramy na długą podróż nad Morze Czarne.
Kierowcę kolejnej marszrutki poznajemy w Arthotelu. Po dogadaniu ceny pakujemy bagaże i w drogę. Ponieważ jest to nasza prywatna marszrutka, możemy dowolnie kształtować naszą trasę. Jedziemy więc najpierw do skalnego miasta w Uplisciche (75 km), kolejnego z najstarszych miast Gruzji, będącego starożytnym centrum świątynnym. Pochodzące z II tyś. p. n.e. podobne do greckich Delf, położone było a targowych szlakach między Europą i Bliskim Wschodem. To prawie 10 ha kamiennego miasta z systemem obronnych murów, teatrem, apteką agorą, domami, ulicami i tajemnym połączeniem tunelem z rzeką, o charakterze wybitnie obronnym obronny, zlokalizowane na stromym zboczu rzeki Mtkwari. Potem jeszcze przystanek w Gori u dieduszki Stalina i dalej nad morze :-).
Kierowca w czasie drogi załatwia nam miejsca noclegowe w Kobuleti, więc jak przyjeżdżamy już późno w nocy na miejsce, mamy gdzie spać. Trzeba zaznaczyć, że instytucja kierowcy marszrutki to również funkcja przewodnika, asystenta sklepowego, tłumacza, pośrednika i generalnie kopalnia wiedzy o terenie, często z poręczną i zarazem podręczną manierką ognistej czaczy ;-).
Nad Morzem Czarnym spędzamy w sumie dwa dni i trzy noce, plażując na magnetycznym, czarnym piasku w Ureki, spacerując wieczorem bulwarami nadmorskimi i zwiedzając kolejnego, upalnego dnia ogród botaniczny w Batumi. Pól herbacianych nie odwiedziliśmy :-).
Z nad morza wracamy do Kutaisi, dawnej stolicy Królestwa Kolchidy, mitycznej krainy do, której wyprawiali się Argonauci po złote runo. Przypomina nam o tym duża fontanna na jednym z głównych placów. Miasto ulokowane jest w dolinie rzeki Rioni, niegdyś obfitującej w złoto, które wydobywano za pomocą baranich skór - stąd "złote runo", uwidocznione w herbie Kutaisi. W mieście sporo biedy i.średniowiecznej architektury ze starymi uliczkami i zaułkami. Wybudowane na wzniesieniach kamienne, dwupiętrowe domy ze zdobionymi werandami tworzą w sumie niepowtarzalny klimat. Doceniamy to dopiero w drodze powrotnej na lotnisko, kiedy marszrutka jedzie z nami po innych polskich turystów, takie Kutaisi by night. My wcześniej zwiedzamy restaurowaną, monumentalną Katedrę Bagrati z IX w i lokalne bazary. ;-)
Z Kutaisi , kolejnego upalnego dnia, kiedy temperatura przekracza 40 stopni, wypad do Jaskini Prometeusza w Kumistavi i do kanionu Martvili. Było i chłodno, (temperatura 14 stopni), i kolorowo i mokro.:-)
Ostatni etap naszej eskapady to Svanetia z jej charakterystycznymi wieżami obronnymi, w większości, z XII w. Kiedyś pełniły rolę domu, budynku gospodarczego i twierdzy. Każda składa się z trzech kondygnacji. Usytuowane na zboczu doliny pozwalały na obronę przed agresorami, ale służyły też jako schronienie w trakcie ciągnących się latami walk rodowych. Tam nie lubią Ruskich!!! :-), a przy tym i nam się dostało, bo nieopatrznie zagajamy rozmowę po rosyjsku :-(.
Z Mestii w której, mieszkamy prowadzą szlaki na kolejne dwa honorne szczyty gruzińskiej części Kakukazu, na Uszbę (4710 m npm) i Szcharę (5068 m npm), może więc jeszcze raz Gruzja?, a może jeszcze raz Kaukaz ale od strony rosyjskiej? Czas pokaże, czy zwycięży "zmienność" , czy "stałość" ;-), a teraz czas na toast przed powrotem do domu. Tam już o "Kazbek", czy dzbany chłodnego wina, będzie zdecydowanie trudniej, o chinkali i chaczapuri nie wspominając ;-).
*-"Idę sobie kiedyś przez park, ciepły wieczór, księżyc świeci, a na ławeczce całują się chłopak z dziewczyną. Idę innym razem... księżyc w pełni, ciepły wieczór, gwiazdy, a na tej samej ławeczce chłopak z inną dziewczyną. Idę znów któregoś wieczora tą samą drogą: upojna noc, księżyc, spadające gwiazdy... i ten sam chłopak na tej samej ławce, całuje się z jeszcze inną dziewczyną.
Wypijmy za stałość mężczyzn i zmienność kobiet!" ;-)
Agnieszka, Katarzyna, Andrzej, Leszek C., Leszek K., Marek, Rafał i Wojtek :-)