Dolomity, 03-07 lipca 2010
Na początku lipca członkowie KTW z innymi osobami działali w Dolomitach.
Zamieszczamy, przesłany przez Wojtka, opis tej działalności ozdobiony interesującymi zdjęciami.
"Czemu nie Dolomity?"
A czemu nie! Tak to się zaczęło dwa lata temu, gdy jechaliśmy mocna ekipą KTW tzn. Krzysiu, Marek, Boguś - jedna załoga i Leszek z Przemkiem i ja - druga ekipa. Dla nich to był kolejny już raz, dla nas pierwsze spotkanie z Dolomitami i ferratami, bo to one jak magnes przyciągają wszystkich, którym Orla Perć i skałki nie wystarczą.I zauroczyły nas te Dolomity, bo to góry, w których każdy znajdzie coś dla siebie. "W górach jest wszystko co kocham.", można zanucić z Elą Adamiak, a w tych Górach tym bardziej można się zakochać a więc ferratami na Civettę, a później Marmoladę. Zasmakowało nam, więc czemu nie Dolomity 2010?
Tym razem trochę w innym składzie: Ewa, Leszek z Przemkiem, ja z Michałem oraz Darek, który już chyba się na dobre Górami zaraził.
Rano w sobotę 3 lipca o godz. 3 rano startujemy. Cel podróży to Misurina, gdzie wybraliśmy camping Alla Baita na obozowisko. W dobrych nastrojach, o przyzwoitym czasie, po ok. 11 godzinach docieramy na miejsce. Nie ma problemów z miejscem, bo to jeszcze nie szczyt sezonu. Gdy obozowisko gotowe jest jeszcze czas na spacer po Misurinie, wokół jeziora.
Rano pierwszy cel, Grupa Sesto i Tre Cime di Lavaredo. Wyjeżdżamy samochodem pod schronisko Auronzo i stamtąd zaczynamy od łagodnej trasy trekkingowej wokół Tre Cime, aby dojść do schroniska Locatelli, a stamtąd Ferratą Innerkofler przez sztolnie na przełęcz Camosci. To z tej przełęczy wszyscy poza mną wychodzą na Monte Paterno (ja sobie trochę dozuję wysiłek dla mojego kolana). Potem kolejną ferratą Percorso delle Forcelle do schroniska Lavaredo i do samochodu przy Auronzo. Piękny dzień, piękna wycieczka, a apetyty rosną.
Drugi dzień i inna Grupa. To Cristallo i słynna Droga Ivano Dibona. Praktycznie na każdym kroku spotykamy się z pozostałościami po I wojnie światowej. Ruiny umocnień, zasieków, sztolni. Potrzeby wojenne to praktycznie powód powstania pierwszych ferrat. To były jedyne drogi komunikacyjne w tym terenie dla wojska. Na drodze Dibona słynny mostek, z filmu "Na krawędzi". Wyprawę zaczynamy od dolnej stacji kolejki w Rio Gere na przełęczy Tre Croci najpierw wygodna kanapą, a potem śmieszną kolejką kubełkową. Trasa urozmaicona, nie tylko rzeźbą terenu, ale również pogodą, która zmienia się od gęstej mgły i zachmurzenia, aż do pełnego słońca. Nie przechodzimy całej Drogi , zaliczając jedynie jej najciekawsze fragmenty, łącznie ze zdobyciem Cristallino d'Ampezzo (3036) i "biwaku" w miejscu pozostałości fortyfikacji, wywieszając naszą flagę narodową na znak zwycięstwa.
W dzisiejszym planie jeszcze ferrata Marino Bianchi na Cime di Mezzo ze schroniska Lorenzi. Ja z Przemkiem zostajemy na tarasie, a "grupa twardzieli" wyrusza na podbój kolejnego Szczytu (Cima to włosku po prostu szczyt, wierzchołek). Problem tylko z czasem tzn. ostatnim kursem kolejki, więc umowa taka, że idą jak najdalej się da, a gdy czas minie, wracają, żeby zdążyć na ostatni kurs.
I tak, praktycznie mając już Szczyt w zasięgu ręki, ekipa zmuszona jest do odwrotu, bo nikomu nie chce się schodzić z wysokości ponad 2 500 do dolnej stacji kolejki. Jednym słowem trzeba tutaj jeszcze wrócić. I z takim mocnym postanowieniem ewakuujemy się na parking. Zmęczeni, ale szczęśliwi znów w obozowisku. Kąpanie, przygotowywanie posiłku, a potem zasłużony odpoczynek, zimne trunki, marokańska herbata, karciane rozgrywki, gitara i śpiew nawet po 22, bo sąsiedzi na kempingu chyba nic przeciwko temu naszemu śpiewaniu nie mają. Jeszcze gorąca dyskusja, co jutro, chociaż w tym momencie do ustaleń nie dochodzi. Ostatecznie decyzja zapada już w kolejce, którą z Corvary przemieszczamy się do kolejnego punktu startowego. Wczoraj chodziła wersja Piz da Lech, (czytać należy po włosku, bo wersja polska bez transkrypcji daje dosyć śmiałe skojarzenia), niemniej tym razem moja determinacja skłoniła pozostałych do wersji Planu 3000 + i solidarnie zmierzymy się z Piz Boe 3152 w grupie Sella. Bardzo widokowa, łatwa trasa z jedynym trudniejszym miejscem w żlebie z ciągle zalęgającym tam śniegiem. Bez problemu, aczkolwiek trochę zmachani dochodzimy na wierzchołek. Pogoda już nie taka, jak w pierwszym czy drugim dniu, ale nie pada, a wiatr przewiewa kłęby chmur i mgły. Zdjęcia i chwila na złapanie oddechu, gorącą herbatę i coś na ząb. A później inną droga z kilkoma zabezpieczeniami w końcowym fragmencie schodzimy do schroniska Kostner. Stamtąd inną kolejką do samochodów i po drodze krótki spacer po Cortinie d'Ampezzo. Chcemy jakoś podsumować ten krótki wypad. Zimna Cola i prawdziwa włoska pizza tworzą odpowiedni klimat do rozmów. Nie ma niezadowolonych, tego zresztą można się było spodziewać, bo wprawdzie w różnych układach towarzyskich i różnych okolicznościach, ale znaliśmy się wcześniej i wiedzieliśmy, ze możemy na siebie liczyć w każdej sytuacji. Jak zwykle szkoda, że tylko tyle, ale zawsze powtarzam, że lepszy niedosyt niż przesyt. Więc "Czemu nie Dolomity 2011"?