Białe góry, szmaragdowe wody. 11 - 19.08.2013
Niedziela , piąta rano, ruszamy z Bielska. Halina kieruje swoim ogromnym Volksvagenem, który przyjął wszystkie bagaże dostarczone dzień wcześniej. Jeszcze Iza, Boguś, który trochę zmienia Halinę i ja. Według planu przygotowanego przez koleżanki, które jadą tam kolejny raz, pierwszym szczytem do wejścia ma być Jałowiec (Jalovec). Sprzeciwów nie było więc od Villach krętą drogą przez wysoką przełęcz wjeżdżamy do Podkoren już w Słowenii. Od razu jedziemy do Planicy licząc na parking i nocleg w Dom v Tamarju. Niestety, obok słynnej mamuciej skoczni tablica informująca że zaczyna się Triglawski Park Narodowy i zakaz wjazdu wszelkich pojazdów oprócz... Ale my na "oprócz" się nie łapiemy a znając z opowiadań surowość strażników tego parku, nie ryzykujemy. Latem zimowe obiekty sportowe w górach wyglądają trochę przygnębiająco, zwłaszcza tak rozkopane i zabałaganione jak wokół skoczni w Planicy.
Najbliższy nocleg do realizacji planów to Ratecze. Jedziemy przez wieś rozglądając się za informacją, kiedy z balkonu zachęcająco macha do nas kobieta. I już mamy pobyt, wszelkie wygody, kuchnia z pełnym wyposażeniem. Boguś rozwija cały swój talent negocjacyjny ale poniżej 14 euro za osobę nie da się zejść. Spacerujemy po wsi fotografując co ciekawsze obiekty i miejsca, ale świadomość wczesnego wyjścia zapędza nas na kwaterę. Jeszcze gospodarz dzieli się swoimi uwagami co do wejścia na Jałowiec, robimy "przepaki" i zalegamy do snu.
Przed czwartą pobudka, toalety, śniadanie i po piątej jesteśmy w Planicy. Parking jeszcze pusty, czołówki, ruszamy spacerową drogą do Tamarju. Duża łąka z śpiącym schroniskiem, kaplica, pierwsze zdjęcia gór z bliska. Wokół biel, pion. Szczyty się rozświetlają, a my w cieniu doliną Tamar, najpierw trawiasto, dalej kamiennie. I już otworzył się widok na najpiękniejszy, według powszechnej opinii, szczyt Julijców. "jego smukła sylwetka oglądana z okolicznych szczytów odważnie wgryza się w niebo, rysując ogromny, oszlifowany ręką boskiego jubilera, kryształ" jak mówi o nim poeta. Jałowiec wznosi się nad dolinami Trenta, Bala, Planica i Koritnica. Pierwsze wejście na szczyt to 2 sierpnia 1875 roku a zimą w 1900 roku. Po dziś dzień Jałowiec uchodzi wśród turystów za szczyt trudny i "honorny" a najwspanialsze jest jego trawersowanie.
Nie można tego nie spróbować więc pełne wyposażenie na siebie i ruszamy. Najpierw kruchy żleb spadający z przełączki pomiędzy głównym szczytem a Małym Jałowcem i od zachodu góra - dół, żleby, kominy, półeczki i rytmicznie stalowa lina, stalowy pręt, stalowa klamra i od nowa. Oprócz nas na ferracie 3-4 osoby, z naprzeciwko to samo. 1300 metrowe urwisko zachodniej ściany kończy się na przełęczy bez nazwy (2360 m) i południową granią już na wierzchołek. Wspaniały widok, wokół białe góry i często trudno odróżnić gdzie śnieg, a gdzie skała. Na wschód wgląd w potężną dolinę Koritnicy, która z doliną rzeki Soczy i głęboka przełęczą Predel dzieli Alpy Julijskie na część zachodnią i wschodnią. Ta druga część jest bardziej rozległa i prawie w całości leży w Słowenii. Tutaj jest Triglav, Jalovec, Mangart i większość z blisko 300 szczytów przekraczających 2000 m. Na pn-zachód potężny Mangart z granicą słoweńsko - włoską a w siodle do Końcu Szpica widoczne małe włoskie Bivacco Tarvisio. Na pn-wschód za doliną górnej rzeki Sawy zarys Karawanek, na pd-wschód za doliną Trenty grupa Triglava. I jeszcze dziesiątki a może setki szczytów, wzniesień, przełęczy, dolin. Posilamy się, zdjęcia z banerem, panoramy. Iza wpisuje nas do pamiątkowej książki , odbijamy pamiątkową pieczątkę i zaczynamy zejście. Zrobienie Jałowca od Planicy to wg opisów trasa dwudniowa z noclegiem w Zavetiszcze pod Spiczkom. Nam idzie tak dobrze że na sugestie Haliny postanawiamy schodzić trawersem wschodnim do Tamaru. Powtórką z ściany zachodniej dochodzimy do Jalovskiej szkrbiny, jeszcze długi komin i... niespodzianka. W głębokim żlebie jęzor twardego, zmarzniętego śniegu. Szerokości około 10 - 15 metrów, długość niewiadoma bo stromo, w jego połowie prowadzi ferrata na drugą stronę. Nie mamy raków, nie da się wybić butem choćby minimalnych stopni, inne kombinacje są zbyt niebezpieczne. Bezpieczny jest tylko powrót. Przez Jałowiec? - nie ma sił i czasu.
Schodzimy stokami Zadniej Trenty i dochodzimy do słynnej "jedynki" czyli do Slovenskiej planinskiej poti albo Slovenskiej Transversali, głównego szlaku górskiego Słowenii, który w tych górach biegnie od Mojstrany do Porozenu przez wszystkie największe i najciekawsze góry i miejsca. Uciążliwe zejście, trudno się zorientować, gdzie dokładnie dojdziemy. W lesie znajdujemy kierunek na przełęcz Vrszic. Wiemy, znamy, jedna z ważniejszych przełęczy komunikacyjnych, więc idziemy. Droga się dłuży, zakładamy czołówki, skończyło się picie, nie ma wody. Wreszcie przełęcz. Sprawdzamy czas, jest po godzinie 23. Wychodzi nam, że jesteśmy w trasie od 17 godzin.
Miejsce zastawione autami, pusto, nikogo żywego prócz nas, do domu daleko a nawet nie wzięliśmy kontaktu do gospodarzy kwatery. Z daleka słabe światełko doprowadza nas pod Ticzarjev dom, jest woda i dwie osoby przed budynkiem. Rozmowa: skąd, gdzie kiedy i prośba o kontakt z transportem. Mamy szczęście, bo młody chłopak będzie zjeżdżał do Kranjskiej Gory. Po krótkim wahaniu zabierze nas, ale to jeszcze nie Ratecze. Chwalimy się że my z Bielska i nagle... olśnienie. Chłopak jeździ do Polski bo ma koleżankę w Żywcu. Był w Tatrach i trochę zwiedził. Już wiemy że lepiej nie mogliśmy trafić, to przecież prawie sąsiad. Bardzo sympatyczny, podczas zjazdu ostro krętą i stromą drogą (kto jechał to wie) mówi, że zimą droga jest zamknięta bo spada do 8 m. śniegu. Już bez specjalnego nalegania dowozi nas pod nasz dom a jeszcze dowozi Bogusia do Planicy po zostawione auto. Obiecujemy że będziemy go w Żywcu chwalić. Sprawdza się slogan "jaki świat mały". Gospodarze nie byli zdziwieni naszym późnym powrotem a dzień kończymy grubo po północy.
Późny poranek i dzień postanawiamy poświęcić na górskie "cuda przyrody" Słowenii i jedziemy do Izvir Socze, czyli do źródeł Soczy. Z Alp Julijskich wypływają dwie wielkie rzeki, Sawa i Socza. Sawa, płynąca do Dunaju, odwadnia północne i pd.-wschodnie części gór. Z południowych zboczy gór toczy szmaragdowe wody Socza, uznawana przez znawców za najpiękniejszą górską rzekę Alp, i uchodzi na terenie Włoch do Adriatyku. Krystalicznie czyste wody rzek są rajem dla wędkarzy i wymarzonym terenem dla kajakarzy. Po drodze wstępujemy do dużego miasta Bovec, dokoła góry, w typie naszego Zakopanego, hotele, restauracje, informacja turystyczna - marzenie, materiałów informacyjnych ogrom, są zabytki i ciekawe miejsca, dużo o kajakarstwie górskim bo Socza tuż obok. Robimy zakupy i dalej.
Kocza pri Izmiru Socze, zatłoczony parking, ubezpieczone podejście i w tłoku zaglądamy do ogromnej pieczary gdzie na dnie woda tak przezroczysta, że nie bardzo można dostrzec gdzie się zaczyna. Dla Słoweńców chyba ważne miejsce bo w skupieniu zaglądają, fotografują, może jak nasze źródła Wisły? Znajdujemy miejsce gdzie strumień ze źródła płynie na powierzchni i moczymy się w wodzie. Na tych wysokościach rzeki i potoki giną pod powierzchnią rumoszów skalnych, płynąc podziemnymi kanałami.
Jeszcze coś dla ciała, najlepiej regionalna potrawa. W Ratecze idziemy do jednej z restauracji i częściowo domyślając co podają, trochę przesadziliśmy, bo część obiadu jeszcze długo trzymaliśmy w lodówce. Postanawiamy nazajutrz zmienić miejsce pobytu, wieczorem z przemiłymi gospodarzami degustujemy wzajemnie narodowe napoje, byli w Polsce na wycieczkach. Przekonują nas, że Ratecze to słoweński biegun zimna, temperatury co rok zimą spadają do minus 32 stopni a śniegu do 8 metrów.
Nazajutrz, żeby być bliżej Triglava instalujemy się w Dovje, w dużym domu u starszej pani. Za plecami mamy Karawanki, więc mimo że mży i pada niezmordowana trójka wchodzi na Sedlo Mlinca (1581 m.) na granicy słoweńsko- austriackiej, robiąc zdjęcia pastwisk i opuszczonych zabudowań. Po południu idziemy do miejscowego kościoła na mszę, trochę z ciekawości bo jest oznaczony jako cerkiew. Skromny kościół, ksiądz się sam obsługiwał ale w liturgii chyba było tak samo.
W czwartek, 15 sierpnia święto kościelne, tutaj też no to świętujemy. Jedziemy do miasta Bled i nad Blejsko Jezero. Piękne miejsce, kto był pewnie potwierdzi, szmaragdowe wody z kościołem na wyspie i zamkiem na wysokim zboczu. Trochę opalania, smakowania wody i spacerem przez miasto obeszliśmy jezioro. Piękny park i zagospodarowany w różny sposób każdy metr brzegu. Ale dość tego, góry czekają. Zapada decyzja, że wejście na Triglav będzie od strony południowej, szlakiem triglavskich jezior. Pakujemy się, zapadamy w sen.
Pobudka o czwartej, śniadanie i wyjeżdżamy. Poranne mgły, trochę jazdy, wzdłuż Bohinjskiego jeziora i stajemy na parkingu Kocza pri Savici. Ponieważ do wyjścia przygotowane są trzy osoby, auto zostaje, tu będzie powrót więc trzeba ustalić zakwaterowanie. Kocza otwiera się o ósmej, można nocować. Halina, Iza i Boguś wychodzą, ja tylko do Domu na Komni. Nocleg na łóżkach z prześcieradłem i kocem.
Nie można nie wspomnieć tutaj o znakowaniu szlaków turystycznych w tych górach. Kto szedł nie tylko na Triglav, chyba potwierdzi, że to znakowanie, delikatnie mówiąc, bardzo oszczędne. Jednym z przykładów może być Kocza pri Savici, gdzie na parking przy, bądź co bądź przy schronisku, przyjeżdżało ok. 200 aut Słoweńców, spragnionych gór. Z tego miejsca w górę wychodzą dwie drogi, przy obu żadnego oznaczenia. Dopiero po 150 - 200 metrach pierwsze drogowskazy do najbliższych miejsc, żadne długodystansowe. Nawet z rozbawieniem można było obserwować nerwowo wchodzących to w jedno to w drugie wyjście i wracających, najbliższym źródłem informacji był parkingowy który usiłował zapanować nad chaosem parkowania. Również w górach, prócz początkowego i czasami ostatniego znaku, można było kilka godzin iść między nimi wierząc że się dojdzie gdzie się chciało.
Według wychodzących trasa miała zająć dwa dni więc dnia następnego wychodzę do triglavskich jezior na spotkanie. Dostaję wiadomość że Triglav przejdziony ale trochę się przeliczyli z czasem i zostają wyżej na 2 noce. Nic dziwnego, to jednak ogromny kawał drogi, jedna z najdłuższych tras dojściowych ale wg znawców jedna z najładniejszych krajobrazowo. W międzyczasie zaliczam Slap Savica, jedno z "cudów przyrody" Alp, czyli wodospad Savica, zasila Bohinjskie jezioro i jest jednym ze źródeł rzeki Savy. Obejrzenie tego 78 metrowego strumienia jest płatne a woda dopływa tu od Czarnego Jeziora podziemnym korytem.
W niedzielę zdobywcy się zjawiają, bez emocji mówią o przejściu, (może później opiszą?), są zdjęcia. Jeszcze posiłek, przebieranka i wyjeżdżamy - w górach działalność skończona. Żal tylko przejechać obok pięknego jeziora więc na parę godzin przy Bohinjskim się zatrzymujemy, też smakując wody dotykiem.
Decydujemy się na jeszcze jeden nocleg i posiłek ale już w Austrii. Nie śpiesząc się, Boguś prowadzi, z posiłkiem w Czechach, w poniedziałek po południu wysiadamy w Bielsku. Biele i szmaragdy zostały. Nie wiem jak u pozostałych, ale ze mną przyjechały i zostaną na długo. Może do powrotu?