Inne Galerie

GRAN PILASTRO 3510 m n.p.m., 16-18 listopad 2012 r.

W końcu doczekaliśmy się pogody i mogliśmy znowu ruszyć Alpy.
Tym razem naszym celem było Gran Pilastro, po niem. Hochfeiler, najwyższy szczyt Alp Zillertalskich, leżący na granicy austriacko-włoskiej.
Wyjechaliśmy w czwórkę (Ania, Arek, Robert i ja) w czwartek wieczorem. Wcześnie rano przejechaliśmy przez przełęcz Brenner i dojechaliśmy do włoskiej wioski Sasso, gdzie zostawiliśmy samochód. Startowaliśmy z wys. ok. 1500 m npm.  Początek szlaku nr 1 znajduje się u wylotu doliny Pfitscher. Jest to bardzo piękna, długa i głęboka dolina w kształcie litery "V". Ścieżka prowadzi lewą stroną doliny, mniej więcej w połowie grani i jest bardzo urozmaicona - co jakiś czas przechodziliśmy przez drewniane mostki i niezbyt szerokie półki skalne, schodziliśmy po metalowych stopniach, trawersowaliśmy pionowe żleby. Niekiedy była spora ekspozycja. Po około 7 godzinach dotarliśmy do  Hochfeiler Hütte (2710 m npm), które jak wszystkie alpejskie schroniska o tej porze roku było zamknięte, skorzystaliśmy więc z winter-roomu. Są to dwa pomieszczenia: jedno małe, drugie bardzo małe, wyposażone w 3 piętrowe łóżka (czyli miejsce do spania dla 6 osób), stół i ława. Oczywiście zero wody, zero światła, zerowa temperatura powietrza wewnątrz :-)
W sobotę pobudka o godz. 5. Już świta, kiedy ruszamy w górę ubrani w uprzęże,  i poobwieszani różnorakim szpejem :-)  Ok. 10 minut od schroniska jest stromy żleb, w którym założone są poręczówki, niestety częściowo zasypane śniegiem. Za pomocą czekanów i asekurując się dodatkowo liną wdrapujemy się na przełęcz. Idziemy tzw. normalną drogą, południowo-zachodnią granią. Jest bezchmurnie, bezwietrznie, po prostu pięknie! Tylko dlaczego szczyt jest tak daleko??? :-)  Ale w końcu stajemy na Wysokim Filarze i w momencie zapominamy o wszelkich trudach. To, co ukazuje się naszym oczom, jest po prostu niesamowite. Setki szczytów - Dolomity, Alpy Centralne, część Północnych Alp Wapiennych, a na dole lodowce i jezioro zaporowe Schlegeis.  Spędziliśmy tam tylko pół godziny. bo zaczęło trochę wiać. Drogę ze szczytu pokonywaliśmy spokojnym tempem. Nigdzie się nam nie śpieszyło, ponieważ postanowiliśmy zostać w winter-roomie do następnego dnia.
Po powrocie do schroniska spędziliśmy czas na opalaniu się na ławie, a potem zajęliśmy się sprawami gospodarczymi - topienie śniegu na herbatę, napełnianie naczyń wodą spływającą z rynny itd.  Arek wziął nawet "prysznic" z tejże rynny. Twardziel !!!
Pod wieczór przyszło czterech Niemców; trochę się zdziwili, że ktoś oprócz nich wybrał się w góry. A ponieważ, jak już pisałam schron był przeznaczony dla 6 osób, największy z nich dostał "jedynkę", dwaj trochę mniejsi musieli się podzielić pryczą, a czwarty spędził noc na podłodze, co z pewnością nie było najfajniejszym doświadczeniem. Dzięki ich obecności temperatura podskoczyła do + 10 stop. Wprawdzie nie było czym oddychać ...ale coś, za coś :-)
Robert zarządził, że w niedzielę wstajemy o godz. 4.45.  Arek chciał o 3.45, ale został przegłosowany :-) Nasi niemieccy współspacze też wstali wcześnie i poszli na szczyt. Kiedy schodziliśmy w dół,  było jeszcze bardzo ciemno. Po ok. 3 godzinach dotarliśmy do auta i tak oto zakończyliśmy sezon alpejski 2012 :-)

Ewa