Giewont, 24 - 25.03.2011
Każdemu góry według jego możliwości. Para "od nas", Tomek i Magda, była
pod Tatrami i w górach (prawdopodobnie 24 i 25.03) i to ciekawie opisała
dodając zdjęcia.
Jako świeżo upieczony członek KTW pragnę podzielić się z niewielkiego weekendowego wypadu, aczkolwiek ważnego dla nas w doświadczeniu, przesyłam skromną relację:
"Wiadomość o śmierci kolejnej młodej osoby w Tatrach wstrząsnął nami w szczególny sposób, zwłaszcza że akurat przed planowanym wyjazdem w góry. Zginął człowiek który niósł pomoc w górach i pokochał góry tak jak i my. Do Zakopanego dotarliśmy koło godziny 12 w południe, przemaszerowaliśmy szybko przez jeszcze ciche centrum miasta, wolne od irytujących po pewnym czasie dźwięków polskich "wuwuzele" i spijaczonych twarzy "kibiców" dla których w większości była to okazja do sięgnięcia po wyskokowe trunki aniżeli pożegnania mistrza Adama.
Busem dostajemy się do górnego Kościeliska, do przepięknego kościoła drewnianego powołania św. Kazimierza. Z każdą minutą tłum gęstnieje, sporo młodzieży, ubranych w regionalne stroje, zjeżdżają się TOPR-owcy, GOPR-owcy z różnych grup, jest i wodne pogotowie, są żołnierze, strażacy i ludzie którzy chcą towarzyszyć ostatniej drodze Kuby Stawowego. Tłum liczy blisko 400 osób. W końcu nadchodzi kondukt z ciałem Jakuba, niesiony przez kolegów z Pogotowia, trumna przybrana kawałkiem liny z czekanem. Wszystko robi przejmujące wrażenie. Na mszy kościół pęka w szwach, jakimś cudem dostajemy się do środka... Po ceremonii TOPR-owcy wynoszą ciało w stronę cmentarza, wszędzie panuję wszechobecny smutek, są czołowi przedstawiciele ratownictwa górskiego, nie sposób ich teraz wymieniać. W trakcie przemówienia przedstawiciela TOPRu oraz ludowego gawędziarza który lokalną gwarą przemawia nad grobem Kuby, nadlatuję od strony południowej śmigłowiec ratowniczy, zatacza trzy koła po czym zawisa nad trumną, trzykrotnie składając pokłon i w symboliczny sposób wznosi się szybko w górę, wynosząc duszę Jakuba ku Niebu... Nazajutrz posilamy się w naszej ulubionej jadłodajni "Grocie" (polecam jeśli ktoś liczy się z ceną a lubi naturalne jedzenie niż "grillowane" specjały z rosnących jak grzyby po deszczu, karczm). Omlet z szynką daje nam moc na cały dzień. Przejście do Hali Kondratowej nie zajmuję nam wiele czasu, przechodzimy przez Kalatówki, są już pojedyncze krokusy. W lesie, w połowie drogi do schroniska szlak jest mocno oblodzony i sprawia sporo kłopotu. Nie mamy ochoty na obejścia więc zakładamy raki i wybornie i szybko po skutym lodem trakcie zasuwamy pod górę. Chwilę zatrzymujemy się przy schronisku, obserwujemy panujące warunki i ruszamy ku przełęczy Kondrackiej. Zakosami, oczywiście bez raków, w lekko grząskim śniegu, w dobrym tempie osiągamy przełęcz. Chwilę odpoczywamy i łykami pełnymi ustami piękne tego dnia widoki. Od przełęczy wznosimy w stronę wierzchołka chyba najsłynniejszej góry w Polsce. Będziemy wracać tą samą trasą by później w spokoju wypić zasłużone piwo. Miejscami jest ślisko i sporo oblodzonych kamieni, czyhających w cieniu szlaku. Jeszcze chwilka na odpoczynek na Wyżniej Przełęczy Kondrackiej i pora zmierzyć się z łańcuchami. Skały są miejscami bardzo wyślizgane dlatego też komfort wchodzenia jest taki sobie. Ale skoro walczyło się zimą z Jaworowymi czy Kościelcami, to my na śpiącego rycerza nie wyjdziemy? Szczyt w śniegu, dyszymy nieco, Madzia radosna bo to jej pierwsza wizyta na piku, jest tylko jedna osoba i my. Taki "tłum" to jak dar od Boga. Spokój, wiatr jakby ucichł i wspaniałe widoki. Jednogłośnie postanawiamy dedykować to wejście dla zmarłego tragicznie na tej górze Kubie Stawowemu, który pokochał to miejsce tak jak my.
Pozdrawiam, Tomasz i Magdalena Jakubas.